czwartek, 10 marca 2011

Tydzień z pracowniczego żywota.

Właśnie zaliczony. Ile było ściskania, płakania, opowiadania, śmiechu i łez na przemian, tego nikt nie zliczy. Przywitań z kolegami i koleżankami z kasy, z casino hosts, pit managerami i clerkami, w sumie na prawo i na lewo uściskami. I kolegami z sister properties, naszych kasyn i kasyn, właściwie na całym Stripie, z ktorymi się pracuje na codzień. W międzyczasie jakoś trzeba było wcisnąć chociaż pozory pracy. Moja najlepsza na świecie kierowniczka Vicky zaznaczyła od razu, żebym nie próbowała udawać bohatera i leciała do domu, jeśli się byle jak poczuję. Ale jakoś każdego dnia coraz dłużej daje się wytrzymać. No i totalna niespodzianka, Wendy, moja koleżanka, a właściwie jej mąż upiekł dla mnie carrot cake (od podstaw, czyli z żywej marchewki) z napisem " Welcome back Joanna". No i jak tu nie ryczeć????

W międzyczasie znowu nazbierałam kubeł czegoś w kichach i następna melioracja wyznaczona na piątek, a po melioracji prosto do mojego Cancer Center na nawodnienie czy cuś. Czyli jak działało rolnictwo w starożytnym Egipcie, pokazuję i omawiam...

Dzisiaj zaliczyłam chemię, tudzież dyskusję z doktorem na temat tych co 3-tygodniowych ciąż. Doszedł do wniosku, że jeśli nic, czyli tabletki odwadniające nie pomogą, no to trzeba będzie dokonać niemożliwego. I tu uwaga, uwaga, zostawić kranik, czyli kto powiedział, ze nie można sikać spod pachy????? No i niech mnie kto zdenerwuje, to ja jak skunks, ręce do góry i siiikkk pod ciśnieniem 5 atmosfer. Ha, lepsze niż Kałasznikow, bo i kto by się spodziewał ??
W domu zapowiedziałam brzusznym skoczkom, (z towarzyszącym krew w żyłach mrożącym wzrokiem), że jak który przeleci mi po brzuchu, to od razu może zabierać worek** na kijku na ramię i kierować się tradycyjnie na Licheń, lub w stronę najbliższego przytułku. W Licheniu zapanował lekki niepokój, a okoliczne przytułki już w popłochu rozpylają mgłę, w celu zmylenia ewentualnych pensjonariuszy.  Do Lichenia moje dziki powinny sobie dobrać dobermany z tyłu i 4 Peterowe wariaty z boku i wtedy dopiero poranne roraty, to by było COŚ.

** worek, zawartość wyprawki
- kostka
- ciasteczka psie
- 5 jerków z kaczki (tylko 5, trudno, taki przydział)
- puszka psia
- misiu
- kocyk psi, niebieski, dostany od pana dr veta
- wilczy bilet w jedną stronę
- GPS i air conditionerek ( model "Anielka" szelkowy na plecyki)
- IPhone

No, kto to wytrzymał czytać, ten zuch i należy mu się jerk z kaczki. Brawo!

3 komentarze:

  1. Podziwiam Twoja pogode ducha! Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  2. A pisalam Ci ze koledzy z pracy sie nie moga na Ciebie doczekac:)

    OdpowiedzUsuń
  3. Swoim optymizmem i tryskającym humorem mogłabyś z tuzin ponuraków obdzielić;) Podziwiam!!!

    OdpowiedzUsuń