piątek, 11 marca 2011

And the lucky winner is..........

No i nadszedł dzień losowania. Już się sama nie mogłam doczekać.
A więc...... to było tak:

Losy przygotowane.


Sierotek drżącą ręką miesza losy dla sprawiedliwości dziejowej.
I, hurra, JEST. Historyczny moment.



I nasz lucky winner to INGA. Brawo.


I dodatkowa nagroda dla wczorajszej solenizantki MAMUSKI73, z życzeniami urodzinowymi i żeby, wiedziała, że los się do niej uśmiecha.
I kwiatki dla wszystkich biorących udział w moim pierwszym candy z podziękowaniem za miłe słowa, komentarze i zainteresowanie. Już minął rok, od kiedy opisuję te przygody ze swego życia i dalej nie mogę się nadziwić, ile super fajnych, i zdolnych, i wesołych, i sympatycznych dziewczyn jest na świecie (paru chlopaków, zresztą też). Bardzo jestem szczęśliwa, że mogłam was poznać. Mam nadzieję poznać jeszcze więcej osób, ale ten Internet to super sprawa, co?

A winnerki bardzo proszę o przysłanie adresów na mój email joannasobol@gmail.com.
zebym mogła wysłać paczuszki.

czwartek, 10 marca 2011

Bardzo specjalny post.

Z pomroku dziejów wyłania się oto rodzina.....



Siedząca para to moi pradziadkowie. Stoją moja babcia Walentyna i dziadek Stanisław, na krzesełku stoi wujek mój Marian (zginął w obozie jenieckim na Ukrainie) i na kolankach Roman (rozstrzelany w Starych Jabłonkach). Nie urodził się jeszcze wujek Bonifacy (zginął w Szkocji od ran). Wiele lat później urodziła się moja matka.


I oto ja, z cudzym psem.....
Następne pokolenie to mój syn, trochę starszy niż na tych fotografiach. A nawet wręcz staruch.
Posted by PicasaI dzisiaj są jego urodziny. Happy Birthday, Michałku!
Zyczę ci, żebyś zawsze był taki, jaki jesteś. I spełnienia marzeń.
I wdzięku osobistego. I poczucia humoru.
Kochamy cię bardzo.

Tydzień z pracowniczego żywota.

Właśnie zaliczony. Ile było ściskania, płakania, opowiadania, śmiechu i łez na przemian, tego nikt nie zliczy. Przywitań z kolegami i koleżankami z kasy, z casino hosts, pit managerami i clerkami, w sumie na prawo i na lewo uściskami. I kolegami z sister properties, naszych kasyn i kasyn, właściwie na całym Stripie, z ktorymi się pracuje na codzień. W międzyczasie jakoś trzeba było wcisnąć chociaż pozory pracy. Moja najlepsza na świecie kierowniczka Vicky zaznaczyła od razu, żebym nie próbowała udawać bohatera i leciała do domu, jeśli się byle jak poczuję. Ale jakoś każdego dnia coraz dłużej daje się wytrzymać. No i totalna niespodzianka, Wendy, moja koleżanka, a właściwie jej mąż upiekł dla mnie carrot cake (od podstaw, czyli z żywej marchewki) z napisem " Welcome back Joanna". No i jak tu nie ryczeć????

W międzyczasie znowu nazbierałam kubeł czegoś w kichach i następna melioracja wyznaczona na piątek, a po melioracji prosto do mojego Cancer Center na nawodnienie czy cuś. Czyli jak działało rolnictwo w starożytnym Egipcie, pokazuję i omawiam...

Dzisiaj zaliczyłam chemię, tudzież dyskusję z doktorem na temat tych co 3-tygodniowych ciąż. Doszedł do wniosku, że jeśli nic, czyli tabletki odwadniające nie pomogą, no to trzeba będzie dokonać niemożliwego. I tu uwaga, uwaga, zostawić kranik, czyli kto powiedział, ze nie można sikać spod pachy????? No i niech mnie kto zdenerwuje, to ja jak skunks, ręce do góry i siiikkk pod ciśnieniem 5 atmosfer. Ha, lepsze niż Kałasznikow, bo i kto by się spodziewał ??
W domu zapowiedziałam brzusznym skoczkom, (z towarzyszącym krew w żyłach mrożącym wzrokiem), że jak który przeleci mi po brzuchu, to od razu może zabierać worek** na kijku na ramię i kierować się tradycyjnie na Licheń, lub w stronę najbliższego przytułku. W Licheniu zapanował lekki niepokój, a okoliczne przytułki już w popłochu rozpylają mgłę, w celu zmylenia ewentualnych pensjonariuszy.  Do Lichenia moje dziki powinny sobie dobrać dobermany z tyłu i 4 Peterowe wariaty z boku i wtedy dopiero poranne roraty, to by było COŚ.

** worek, zawartość wyprawki
- kostka
- ciasteczka psie
- 5 jerków z kaczki (tylko 5, trudno, taki przydział)
- puszka psia
- misiu
- kocyk psi, niebieski, dostany od pana dr veta
- wilczy bilet w jedną stronę
- GPS i air conditionerek ( model "Anielka" szelkowy na plecyki)
- IPhone

No, kto to wytrzymał czytać, ten zuch i należy mu się jerk z kaczki. Brawo!

niedziela, 27 lutego 2011

Ostatnia niedziela.

Tak, tak, niestety, koniec chorobowego lenistwa, jeszcze 4 dni i w piątek do pracy. Tylko jeszcze muszę zmienić image z najstarszej, zyjącej przedstawicielki plemienia Zulu na bardziej do ludzi podobny. Hmm, cięzko będzie. W kazdym razie, piątek, godzina 0 - strój pracowniczy, kilof na ramię i z pieśnią na ustach do pracy. Tra la la.

piątek, 18 lutego 2011

Ale jestem wypompowana.

I to dosłownie. Na całe dwie litrowe flaszki. Nawet szybko poszła ta procedura. Najpierw tłumaczenie techniczki krok po kroku poddenerwowanej delikwentce, co się będzie działo, na zasadzie: teraz popatrzymy gdzie najlepiej dziabnąć, potem przyjdzie pani doktor, pomalujemy jodyną, znieczulenie czyli ukłucie i trochę będzie szczypać, a potem już tylko tubka z igiełką, igiełkę wyciągamy i leciiiii.... No, to trochem spokojniejsza, ale muszę się dowiedzieć, ile metrów ma ta igła, podobno malutka. No dobra, znajdujemy miejsce do dziabania, przychodzi pani doktor (śliczna, młodziutka, o hinduskiej urodzie dziewczyna) i oczywiście informuje, co robi i kiedy mam zamknąć oczy. No i rzeczywiście, minuta osiem, znieczulone, węzyk podłączony, flaszki podstawione i jak w rozlewni bimbru samo leci. Przy zalepianiu plasterkiem techniczka zartuje: oj, nie mam plasterków z Bugs Bunny, ale następnym razem przylepię ci Scooby Doo. No, to jakaś pociecha. Na razie 2 litry, na PIERWSZY RAZ to max, czyli mam być gotowa na jakieś następne razy i następne jakieś 2 flaszki. Nie piszę tych szczegółów, zeby obrzydzić komuś jedzenie na tydzień, tylko pokazać, jak się traktuje pacjenta czyli człowieka. Po opowieściach z serii horror w słuzbie "zdrowia" mojego syna, tak mnie jakoś nachodzi.
I dzięki wam za dobre słowa i otuchę, i motywację do walki. 
Będzie dobrze, wiosna idzie, brzoskwinia zaczyna kwitnąć. Jak to fajnie siedzieć na słoneczku, patrzeć w niebieściutkie niebo i góry, oddychać i cieszyć się, ze się jest. Nawet postękać i pojęczeć jest fajnie. Do was tez idzie wiosna, zdrowia wszystkim zycze i humoru.



czwartek, 17 lutego 2011

Ostatnie podrygi beczkowozu.


Rzeczony beczkowóz, a właściwie beczkowózka, to ja, światowa autorka we własnej osobie. Nie chcę nikogo zanudzać listą przeróżnych skutków ubocznych znanych i nia za bardzo znanych medycynie. Powiem tylko, ze mogłabym być bohaterką opasłego tomiska pt. "Onkologia na wesoło i płaczliwie czyli oj, dolo moja, dolo". Ale wracając do rzeczy ostatnia atrakcja z serii niechcianych to nagromadzenie fluidu w brzuchu. W ilości porównywalnej do 8 miesiąca ciązy, coś kolo 6 kilo zywej wagi. Pierwszą wskazówką, ze cóś nie tak, była odmowa wszelkiego kontaktu guzika w portkach z dziurką w celu zapięcia. Teraz pozostały mi tylko 2 twarzowe pary dresowych gaci, w których zawiązując sznurek pod pachami unika się natychmiastowego zjazdu owych gaci po krzywiznie gruchy. Najbardziej muszę czuwać w łózku, bo któryś piesek lecąc na pilny meeting z dobermanami o 3 rano może sie wybić z mojego brzucha jak z trampoliny, a wtedy, panie, to byłby istny Armageddon. Zawory do wymiany.  Widok pewnie bezcenny, ale ile prania...A ostatnie podrygi, bo jutro bladym świtem o 8 rano mam wyznaczoną meliorację. Czyli dziabanie długachnymi igłami i spuszczanie tego czegoś. 
W celach dokumentacyjnych dzieło sztuki kombinowanej ( w lustrze), czyli przyrost nienaturalny i ja.  


 I dobra nowina. Stalingrad po cięzkim trudzie zdobyty, obrusik skończony. Zblokowany manualnie czyli rozciągnięty tymi ręcami, jeszcze tylko zostało obciąć nitki i uprasować. I może to chwilę zająć......
 Z nowin jeszcze lepszych, doktor (sam zadziwiony) pokazał mi dzisiaj raport z usg, który mówi, że widzi (ten usg) w wątrobie coś wielkości 1.5cm i to prawdopodobnie cysta. A jeszcze na jesieni ct scan pokazywał tumor 10 x 10cm. No i co tu o tym myśleć? Wybieram wersję usg.
Sama nie mogę uwierzyć, ze wreszcie skończony, to jeszcze jedno zdjęcie....

Teraz mogę spokojnie myśleć juz tylko o tych dlugachnych iglach......

piątek, 11 lutego 2011

Nieśmiałe CANDY.

Nieśmiałe, bo pierwsze i na dodatek nie wiem, czy tak akurat się to robi. Jakbym coś sknociła, to niech mnie jakaś dobra i mądra dusza uświadomi w tym  technicznym bałaganie.

A więc malutkie candy, a właściwie jakiś dropsik.
Jest to needle roll pod tytułem "Happy day". W celu dokładnego sfotografowania musiałam delikatnie rozpruć kit.
A oto spis treści: oczywiście kartka z wzorem i instrukcją obsługi,
szmatka, 28 count Baby Lotion Linen,
zdjęcie gotowego produktu,
nitki DMC i wstązeczka do zawiązania kokardek
2 igiełki i guziczek w kształcie pszczółki,
w związku z mikroskopijnym rozmiarem wyzej wymienionej pszczółki dokupiłam komplecik guziczkowy zawierający ul, kwiatki, pszczółki i serduszko - bee happy.





Zapraszam serdecznie do udziału. Losowanie 10 marca. Nie potrafię podać instrukcji jak brać udział w candy, bo sama nie wiem. Nawet jestem poszkodowana (oprócz, ze na umyśle) bo chciałabym brać udział w tylu losowaniach, a tu nawet wstyd się przyznać, że się nie wie jak. Gdyby jakaś dobra dusza z nadmiarem czasu i cierpliwości, zechciała podzielić się wiedzą, będę wdzięczna na wieki.

Zapraszam, zapraszam serdecznie do udziału.