niedziela, 27 lutego 2011

Ostatnia niedziela.

Tak, tak, niestety, koniec chorobowego lenistwa, jeszcze 4 dni i w piątek do pracy. Tylko jeszcze muszę zmienić image z najstarszej, zyjącej przedstawicielki plemienia Zulu na bardziej do ludzi podobny. Hmm, cięzko będzie. W kazdym razie, piątek, godzina 0 - strój pracowniczy, kilof na ramię i z pieśnią na ustach do pracy. Tra la la.

piątek, 18 lutego 2011

Ale jestem wypompowana.

I to dosłownie. Na całe dwie litrowe flaszki. Nawet szybko poszła ta procedura. Najpierw tłumaczenie techniczki krok po kroku poddenerwowanej delikwentce, co się będzie działo, na zasadzie: teraz popatrzymy gdzie najlepiej dziabnąć, potem przyjdzie pani doktor, pomalujemy jodyną, znieczulenie czyli ukłucie i trochę będzie szczypać, a potem już tylko tubka z igiełką, igiełkę wyciągamy i leciiiii.... No, to trochem spokojniejsza, ale muszę się dowiedzieć, ile metrów ma ta igła, podobno malutka. No dobra, znajdujemy miejsce do dziabania, przychodzi pani doktor (śliczna, młodziutka, o hinduskiej urodzie dziewczyna) i oczywiście informuje, co robi i kiedy mam zamknąć oczy. No i rzeczywiście, minuta osiem, znieczulone, węzyk podłączony, flaszki podstawione i jak w rozlewni bimbru samo leci. Przy zalepianiu plasterkiem techniczka zartuje: oj, nie mam plasterków z Bugs Bunny, ale następnym razem przylepię ci Scooby Doo. No, to jakaś pociecha. Na razie 2 litry, na PIERWSZY RAZ to max, czyli mam być gotowa na jakieś następne razy i następne jakieś 2 flaszki. Nie piszę tych szczegółów, zeby obrzydzić komuś jedzenie na tydzień, tylko pokazać, jak się traktuje pacjenta czyli człowieka. Po opowieściach z serii horror w słuzbie "zdrowia" mojego syna, tak mnie jakoś nachodzi.
I dzięki wam za dobre słowa i otuchę, i motywację do walki. 
Będzie dobrze, wiosna idzie, brzoskwinia zaczyna kwitnąć. Jak to fajnie siedzieć na słoneczku, patrzeć w niebieściutkie niebo i góry, oddychać i cieszyć się, ze się jest. Nawet postękać i pojęczeć jest fajnie. Do was tez idzie wiosna, zdrowia wszystkim zycze i humoru.



czwartek, 17 lutego 2011

Ostatnie podrygi beczkowozu.


Rzeczony beczkowóz, a właściwie beczkowózka, to ja, światowa autorka we własnej osobie. Nie chcę nikogo zanudzać listą przeróżnych skutków ubocznych znanych i nia za bardzo znanych medycynie. Powiem tylko, ze mogłabym być bohaterką opasłego tomiska pt. "Onkologia na wesoło i płaczliwie czyli oj, dolo moja, dolo". Ale wracając do rzeczy ostatnia atrakcja z serii niechcianych to nagromadzenie fluidu w brzuchu. W ilości porównywalnej do 8 miesiąca ciązy, coś kolo 6 kilo zywej wagi. Pierwszą wskazówką, ze cóś nie tak, była odmowa wszelkiego kontaktu guzika w portkach z dziurką w celu zapięcia. Teraz pozostały mi tylko 2 twarzowe pary dresowych gaci, w których zawiązując sznurek pod pachami unika się natychmiastowego zjazdu owych gaci po krzywiznie gruchy. Najbardziej muszę czuwać w łózku, bo któryś piesek lecąc na pilny meeting z dobermanami o 3 rano może sie wybić z mojego brzucha jak z trampoliny, a wtedy, panie, to byłby istny Armageddon. Zawory do wymiany.  Widok pewnie bezcenny, ale ile prania...A ostatnie podrygi, bo jutro bladym świtem o 8 rano mam wyznaczoną meliorację. Czyli dziabanie długachnymi igłami i spuszczanie tego czegoś. 
W celach dokumentacyjnych dzieło sztuki kombinowanej ( w lustrze), czyli przyrost nienaturalny i ja.  


 I dobra nowina. Stalingrad po cięzkim trudzie zdobyty, obrusik skończony. Zblokowany manualnie czyli rozciągnięty tymi ręcami, jeszcze tylko zostało obciąć nitki i uprasować. I może to chwilę zająć......
 Z nowin jeszcze lepszych, doktor (sam zadziwiony) pokazał mi dzisiaj raport z usg, który mówi, że widzi (ten usg) w wątrobie coś wielkości 1.5cm i to prawdopodobnie cysta. A jeszcze na jesieni ct scan pokazywał tumor 10 x 10cm. No i co tu o tym myśleć? Wybieram wersję usg.
Sama nie mogę uwierzyć, ze wreszcie skończony, to jeszcze jedno zdjęcie....

Teraz mogę spokojnie myśleć juz tylko o tych dlugachnych iglach......

piątek, 11 lutego 2011

Nieśmiałe CANDY.

Nieśmiałe, bo pierwsze i na dodatek nie wiem, czy tak akurat się to robi. Jakbym coś sknociła, to niech mnie jakaś dobra i mądra dusza uświadomi w tym  technicznym bałaganie.

A więc malutkie candy, a właściwie jakiś dropsik.
Jest to needle roll pod tytułem "Happy day". W celu dokładnego sfotografowania musiałam delikatnie rozpruć kit.
A oto spis treści: oczywiście kartka z wzorem i instrukcją obsługi,
szmatka, 28 count Baby Lotion Linen,
zdjęcie gotowego produktu,
nitki DMC i wstązeczka do zawiązania kokardek
2 igiełki i guziczek w kształcie pszczółki,
w związku z mikroskopijnym rozmiarem wyzej wymienionej pszczółki dokupiłam komplecik guziczkowy zawierający ul, kwiatki, pszczółki i serduszko - bee happy.





Zapraszam serdecznie do udziału. Losowanie 10 marca. Nie potrafię podać instrukcji jak brać udział w candy, bo sama nie wiem. Nawet jestem poszkodowana (oprócz, ze na umyśle) bo chciałabym brać udział w tylu losowaniach, a tu nawet wstyd się przyznać, że się nie wie jak. Gdyby jakaś dobra dusza z nadmiarem czasu i cierpliwości, zechciała podzielić się wiedzą, będę wdzięczna na wieki.

Zapraszam, zapraszam serdecznie do udziału.

wtorek, 8 lutego 2011

Mandarynki i cytrynki.


Obrodziło, panie, tego roku. Oto płody sadownicze z dwóch drzewek. A właściwie reszta plonów, bo juz od jesieni się raczymy swoimi cytrynkami.




 Taakiee powyrastały, prawie jak dynie. Rozmiar XXL.
 No to cóz, pozostaje tylko zaprosić na herbatkę z cytrynką, soczek z mandarynek i posiedzenie w słoneczku.